Dlaczego odchudzanie „działa” tylko do pewnego momentu?

Odchudzanie jest żmudnym i długotrwałym procesem, pod wpływem którego organizm się adaptuje i metabolizm spowalnia. To tak jakbyśmy na połowie baku chcieli przejechać ten sam dystans, co na pełnym – to niezmiennie niemożliwe. Skutkiem tego smutnego precedensu jest stagnacja, czyli brak postępów.

Istota ludzka to milion procesów w obrębie jednego ciała. Aby zrozumieć, dlaczego maszyna do spalania tkanki tłuszczowej po jakimś czasie się dławi i wyhamowuje, należy zdać sobie sprawę z istnienia takiego hormonu jak leptyna. Leptyna jest ściśle powiązana z tkanką tłuszczową oraz z tym co jemy. Nie można jej za to winić, tak już po prostu jest. Logicznym więc jest, że wraz z postępowaniem odchudzania poziom leptyny spada, a metabolizm spowalnia. Jak do tego dochodzi?

Wiemy już, że poziom leptyny jest uzależniony od poziomu tkanki tłuszczowej. Im więcej tłuszczu zapasowego, tym poziom leptyny jest wyższy. Powszechnie wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak widać, apetyt leptyny również. Ten cudowny hormon, który ma za zadanie kontrolować łaknienie i komunikować poczucie sytości pod wpływem zwiększenia tkanki tłuszczowej staje się bardziej chciwy. Konsekwencją tej karygodnej zależności jest większe magazynowanie tłuszczu.

Idąc krok naprzód ze zgłębianiem jakże naukowej i nudnej wiedzy, w trakcie odchudzania dostarczamy coraz mniej „paliwa”. Początkowo chudniemy i idzie nam to całkiem nieźle. Niestety, w momencie gdy już zaczynamy nucić sobie pod nosem pieśni chwały coś się psuje. Zazdrosna leptyna domaga się więcej uwagi i więcej… węglowodanów. Tak, tych do których ją przez tak długi czas przyzwyczailiśmy. Jak każda kobieta, tak i leptyna nie może sobie pozwolić na gorsze traktowanie, niż to do jakiego jest przyzwyczajona. Wtedy metabolizm wyhamowuje i nie mamy co liczyć na dalsze postępy, jeśli nie zaserwujemy sobie dodatkowego bodźca. Jak sobie z tym radzić?

Mamy trzy wyjścia. Najlepszym jest ułagodzenie rozwścieczonej leptyny. W tym celu robimy dzień przerwy, w którym jemy zdecydowanie więcej węglowodanów, obniżając tłuszcze i delikatnie białka. Ostatecznie jemy tego dnia tyle kalorii ile przed obniżeniem. Kolejnego dnia wracamy do deficytu. Jeśli to przestaje pomagać i mamy pewność, że np. po tygodniu waga wciąż nie drgnęła to albo zwiększamy wysiłek fizyczny albo zmniejszamy jedzenie.

Te proste triki stosowane naprzemiennie będą działać przez cały okres odchudzania. Postępując w ten sposób efektywnie zbliżamy się do sytuacji, w której poczujemy się jak reprezentacja Polski w siatkówce po finale z Brazylią.