Kurs na trenera personalnego

Droga do trenera personalnego była odrobinę wyboista, ale nie trudna, ponieważ obyło się bez syzyfowych prac. Otóż zaczęło się na pompkach w domu, później pierwsza wizyta w sklepie z odżywkami, by stamtąd trafić prosto do siłowni Marka, mojego mistrza, trenera i człowieka, który znacznie wykracza po dziś dzień poza zwykłe „papiery” trenerskie, ale jako trener – człowiek z bezwzględną dyscyplina i konsekwencją, który to samo zaszczepiał mi już od pierwszego treningu. To dzięki niemu i pod jego okiem zdobyłem formalny status trenera, jednk to trwało ładnych parę lat, póki Marek nie odniósł wrażenia, że nareszcie jestem gotowy tak jak on mnie prowadzić innych. Punktem pierwszym kursu była nauka ćwiczeń aerobowo – rozciągających, które jakże często są zaniedbywane choćby z tego prostego powodu, że każdy chce dźwigać, podnosić i wyciskać jak najszybciej i jak najwięcej, wychodząc z jakże błędnego założenia, że dobrze jest pominąć banały. Jak się sam przekonałem, to co przez wielu nazywane jest banałami, jest w wielu przypadkach istotą problemu, który może polegać na przykład na stagnacji i zastoju treningowych. Tymczasem nie potrzeba sterydów by podnosić naprawdę dużo. Wystarczy nauczyć się żyć ze świadomością, że diabeł tkwi w szczegółach, które lubią umknąć, ale mylnie nazywane są pierdołami, czy banałami.